Mam dla Was dzisiaj niespodziankę :). Piszę tyle o oszczędzaniu i mądrym zarządzaniu swoimi finansami, ale oprócz podróży dookoła świata nie mogłam Wam na swoim przykładzie udowodnić, jak ważna jest kontrola nad własnymi pieniędzmi. Na szczęście na ratunek przyszła mi Natalia z bloga minimalnat.com :). Myślę, że jej historia będzie dla Was świetną inspiracją.
Natalia pisze o minimalizmie, podróżach,
ale i o finansach (podpierając się przykładami z życia).
Polecam też świetny cykl o capsule wardrobe.
Witam wszystkich Czytelników Oszczednicka.pl, strasznie miło mi jest podzielić się z Wami moją historią. Mam nadzieję, że poczujecie się zainspirowani moimi porażkami i sukcesami na tyle, że zapragniecie własnych (nie porażek, sukcesów).
Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie jestem żadnym finansowym guru, ani autorytetem w tym zakresie. Pisze do was jako człowiek, który każdy dzień wypłaty zaczynał od stworzenia listy zakupów. Strasznie dużo pieniędzy przepuściłam w ten sposób i strasznie dużo niepotrzebnych rzeczy kupiłam. Ale droga do walki z moimi zakupowymi zapędami jest opisana na moim blogu. Natomiast tu opiszę sztukę, którą opanowałam niedawno – oszczędzanie.
Historia nierozsądnej mnie
Aż do 25 roku życia nie oszczędzałam na „wszelki wypadek” lub przysłowiową „czarną godzinę”. Zawsze odkładałam pieniądze „na coś” i w chwili osiągnięcia celu, znajdowałam natychmiast następny. Jeszcze na studiach, popadłam przez to w niewielkie długi. Wiecie, to historia jakich wiele – karta kredytowa była moim funduszem bezpieczeństwa. W swej głupocie miałam jednak trochę oleju w głowie, kiedy zamiast oferowanego limitu trzech tysięcy, poprosiłam o „jedynie” tysiąc dwieście złotych, czyli najniższy oferowany próg na karcie. Minus na koncie męczył mnie niesamowicie, był nawet taki okres, kiedy spłacałam jedynie odsetki. To wtedy poprzysięgłam sobie, że zawsze będę na plusie, nie na minusie.
No to oszczędzamy!
Nie będę wam pisać, jak długo ze sobą walczyłam, ile wyzwań sobie stawiałam i jak dokładny budżet prowadziłam. Uważam, że motywację do oszczędzania każdy ma swoją własną i na każdego działa co innego. Sam fakt, że jesteście na blogu Alicji, jest znakiem, że robicie krok w dobrą stronę. 🙂
Każdy, kto zarabia średnią krajową (tą realną, nie wyliczoną przez rząd), wie jak trudno jest oszczędzać. Mi było cholernie ciężko! Wiecie jak dołujące jest to, że wasze oszczędności rosną jedynie o 100 złotych miesięcznie, a potem psuje się samochód i jesteście na 0. Miałam dni, kiedy chciałam tym wszystkim rzucić i wpaść w szał zakupów. I Bóg mi świadkiem, były takie dni! Ale potem czułam się okropnie i oddawałam wszystko z powrotem do sklepu. Wiedziałam jedno, trzeba zacząć z tego miejsca, w którym znajdujesz się obecnie. Więc jeśli mogłam oszczędzić 200 złotych, oszczędzałam 200. Jeśli zaczynałam od zera, to zaczynałam od zera. Parłam do przodu!
W końcu było to coś, co weszło mi w nawyk i przestało być przykrym obowiązkiem. Po prostu było. Oszczędności raz rosły, raz się kurczyły, ot życie. Nie podchodziłam do nich jakoś emocjonalnie, nie były najważniejsze. Odkładałam pieniądze, bo tak było trzeba.
Na ratunek
W końcu przyszedł maj 2015 i zmienił mój pogląd całkowicie… W kwietniu złożyłam wypowiedzenie i cały maj chodziłam jak na skrzydłach. Zaczynałam nową pracę, miałam zarabiać kilkaset złotych więcej, a świat stał przede mną otworem! 🙂 Tak było aż do momentu, kiedy odebrałam telefon z działu kadr: ”Bardzo Panią przepraszamy, zamykamy firmę. Mamy nadzieję, że może Pani jeszcze wycofać swoje wypowiedzenie”…
Wszystkie plany legły w gruzach. Wszystkie marzenia się zawaliły. Nie miałam możliwości wycofać swojego wypowiedzenia, nie miałam innej oferty w zanadrzu, czekało mnie bezrobocie… Czułam się, jakbym wpadła w przepaść, z której nie ma ratunku. Bo kto mógł się tego spodziewać? Firma, do której miałam się przenieść była w centrum miasta, miała piękny budynek, foyer(!). Słyszeliście, żeby firmy miały swoje foyer? W biurowcach, w których liczy się każdy centymetr? Nie będę mówić, że byłam dzielna i z uśmiechem na ustach przeżyłam ten dzień. Musiałam udawać w pracy, ale w domu ryczałam jak bóbr. Choć teraz wiem, że bardziej z żalu za utraconą szansą. I w tym moim użalaniu się nad sobą, w tym nieszczęściu, nagle przypomniałam sobie, że na moim koncie mam oszczędności. Ba! Miałam nawet coś, co dumnie nazywałam „Funduszem bezpieczeństwa”.
To było tak, jakbym nagle mogła zacząć oddychać. Jakby ktoś powiedział: wszystko będzie OK. Jakbym miała przy sobie kogoś, kto pomógł mi się wyprostować pod ciężarem tej informacji.
Oszczędności dały mi to wszystko: wsparcie, odwagę, wolność.
Nie życzę nikomu z Was, żebyście przekonali się jakie to uczucie, ale pomyślcie, jak wyglądałoby Wasze życie w takiej chwili? Czy na koncie macie odpowiednią kwotę? A może jedynym ratunkiem byłby kredyt? No właśnie, ale jaka kwota byłaby wystarczająca, kiedy nie znacie długości bezrobocia? Co z waszymi dziećmi, psami, mieszkiem? Co będziecie jeść, gdzie spać, jak dojeżdżać na kolejne rozmowy kwalifikacyjne?
A teraz przerwij tę gonitwę myśli i odpowiedz sobie na pytanie, jaka kwota może Cię uratować w takiej sytuacji. To jest twój cel. To jest liczba, która da Ci spokój, pozwoli swobodnie oddychać. To na niej powinieneś się skupiać każdego dnia.
Ciąg dalszy
Moje oszczędności były przypadkowe. Ot, tak po prostu były. Gdzieś przeczytałam, że mam mieć 3 tysiące na takim koncie, tysiąc na takim. Łyknęłam to bezrefleksyjnie. Dopiero przygoda z moim bezrobociem sprawiła, że rozdzieliłam cele, na które oszczędzam i zintensyfikowałam wysiłki. Budowanie budżetu zaczynałam od kwot, które mam odłożyć, a nie które mam wydać. Całkowicie zmieniłam priorytety finansowe.
To chyba w lipcu Alicja pisała o podróży dookoła świata i powiem Wam, że uderzyła w czuły punkt, bo sama w duchu marzę o zwiedzeniu kilku miejsc z jej listy. Kwota trochę ściągnęła mnie na ziemię, ale nie od parady w moim budżecie miałam kategorię „Marzenia”. A największym z nich, było odwiedzenie Azji.
Już od paru miesięcy, skrupulatnie odkładałam stałą kwotę przeznaczoną na realizację moich celów, kiedy dwa miesiące temu na zupełnie przypadkowej imprezie, w przypadkowych okolicznościach, spotkałam ludzi, którzy wybierają się w listopadzie do Azji. Po pięciu minutach rozmowy zaproponowali mi miejsce, po dziesięciu na mailu miałam wszystkie szczegóły. Trzy dni później miałam już załatwiony urlop, kupiony bilet i spisaną listę „To do”.
Ot tak, po prostu kupiłam sobie bilet do Tajlandii. Ot tak, po prostu wydałam ułamek moich oszczędności na ten cel. Ot tak po prostu, spełniłam swoje największe marzenie. A to wszystko dlatego, że miałam pieniądze. To dzięki nim, byłam w stanie uchwycić tę małą szansę, którą dało mi życie.
Wiecie, w momencie kupienia biletu naprawdę przestałam wierzyć w to, że pieniądze szczęścia nie dają. Bzdura! Dają szczęście, bezpieczeństwo, siłę i wolność. Ale to taki miecz obosieczny, bo trzeba ich używać mądrze. Nie chcę nieustannie o nich myśleć, martwić się ich barkiem, marzyć by było ich więcej. Pracuje z tym, co mam i oszczędzam.
Was też do tego zachęcam.