Książkę „Chciwość. Jak nas oszukują wielkie firmy” autorstwa Pawła Reszki przeczytałam już jakiś czas temu. Znalazłam ją w mojej lokalnej bibliotece (swoją drogą mam nadzieję, że korzystacie z zasobów swoich ;)). Jednak nie wiem, dlaczego zbierałam się tyle z tą recenzją. Bardzo gorąco ją Wam polecam, bo otwiera oczy na pewne „bankowe” zagrywki i po raz kolejny uświadamia, że nie ma nic za darmo. Wprawdzie bankowe eldorado w Polsce już się skończyło, ale i tak warto wiedzieć, jak to wygląda „od kuchni”.
[Przypomnę tylko, że w serii „Oszczędnicka poleca” nie przedstawiam Wam klasycznych recenzji książek, a moje subiektywne przemyślenia i fragmenty, które uważam za wyjątkowo ciekawe i inspirujące.]
Inspirujące cytaty:
[Wszystkie cytaty, to wypowiedzi pracowników banków lub agencji ubezpieczeniowych]
– „Powiedzmy sobie szczerze. Ludzie są po prostu nieodpowiedzialni. Nie dbają o swoje pieniądze. Jadą samochodem do myjni, zmieniają opony na zimowe. Ale żeby popatrzeć, co się dzieje na rachunku? Poczytać o tym, w co inwestować? Nie.”
– „Jeśli przychodzi do Ciebie klient pewien emocji – znalazł mieszkanie u dewelopera, dostał zniżkę, obliczył, że da radę, i jeszcze nakręcił się reklamą – to sprzedawanie mu tylko kredytu hipotecznego byłoby niesłychanym marnotrawstwem. Sprzedaj mu wszystko, co da się mu sprzedać: ROR, kartę, ubezepiczenie…”
– „W niektórych bankach, jak chcesz wziąć kredyt, to musisz założyć sobie w nich konto, obowiązkowo. Pamiętam ubezpieczenie od utraty pracy. Tak skonstruowane, że absolutnie nie masz szans, żeby dostać kiedykolwiek złotówkę. I tych ubezpieczeń są dziesiątki: na życie, od utraty tego, od utraty owego oraz od wyparowania pobliskiego jeziora. Ciągle nowe dodatkowe produkty. A większość, tych „dodatków” jest droga i kompletnie niepotrzebna.”
– „Moja prowizja od kredytu gotówkowego wynosi 3%, a jak sprzedam kredyt z ubezpieczeniem, to dostaję 5% albo i więcej.”
– „1500 zł miesięcznie dochodu. 150 tys. kredytu? Proszę bardzo! Oczywiście w złotówkach nie byłoby szans, a we frankach przechodziło spokojnie. Banki dawały chętnie […] „Bo jak my nie damy, to konkurencja da. Przejmą klienta, będą mieli większą sprzedaż, a to my chcemy mieć większą sprzedaż od nich.” A ludzie byli zadowoleni. Ich interesowała niższa rata. Kto tam myśli w perspektywie 10 lat o jakichś wahaniach kursu. […] Możesz im mówić o ryzyku, ale oni i tak cię nie słuchają. Skoro bank daje niską ratę, to po co brać wysoką ratę? Bank, proszę pani, to bank.”
– „A jeśli zmiany prawa mają uderzyć w banki finansowo? Koszty przerzucane są na pracowników i na klientów. Jak? Cięcia w zatrudnieniu, podwyższenie planów dla pozostałych, większa presja i niżej ustawiona poprzeczka etyki sprzedaży.”
– „Idziesz do banku, marzysz o mieszkaniu: „dadzą czy nie dadzą” – martwisz się, łamiesz sobie głowę. Pomyśl inaczej: „oni chcą ci dać ten kredyt!”. Wiążą cię ze sobą na długie, długie lata.”
– „Agentem może być człowiek z ulicy?
Może to być ktokolwiek. Ja pierwszego klienta miałem, zanim zdałem jakikolwiek egzamin.”
– „Czy to ma sens w dłuższym terminie dla mojego klienta? Jaki sens rynkowy ma sprzedawanie mu polisy ubezpieczeniowej z funduszami inwestycyjnymi, skoro przy polisie pobierane jest z kapitału klienta jeszcze dwa procent… Czyli że premii za ryzyko nie ma żadnej. Klient ryzykuje, a zarabia tyle, co na lokacie bankowej. Ale fundusz inwestycyjny na tym zarabia, towarzystwo ubezpieczeniowe na tym zarabia, a także ja [doradca finansowy]… bardzo dobrze na tym zarabiam.”
To tylko kilka z otwierających oczy wypowiedzi… Wprawdzie wiedziałam, że w tej branży (jak w prawie każdej) liczy się zysk, ale nie podejrzewałam, że na taką skalę i kosztem konsumenta…
Czytaliście tę książkę? Jakie macie doświadczenia ze „światem bankowym”?